Legendy roztoczańskie

Mikołaj z Brzezin

Na skraju Roztocza i wielkiej Puszczy Solskiej (dawnej królewskiej) leży niewielka wioska Brzeziny. brzezmikO pół wiorsty od chałup stoi tajemnicza figura św. Mikołaja. Ząb czasu spowodował, że święty stracił kawał brody i prawą rękę, zostały mu atrybuty – na księdze 3 „złote” kule. Mikołaj patrzy na wschód w kierunku Józefowa. Być może tajemnica puszczańskiego św. Mikołaja poszła by w niepamięć, gdyby nie przypadek. W czasie kopania dołu przy jednym z zabudowań wykopano „skarb” flaszkę a w niej taką opowieść napisaną niezbyt wprawną ręką na papierze kancelaryjnym (z herbem ordynackim). Zdarzyło to się gdzieś przy końcu XVIII w. We poniedziałek na św. Agnieszkę  chłop z Brzezin Mikołaj Kowal wybierał się na doroczny jarmark do Józefowa. Zima była okrutna, mróz skrzypiał, a para uchodząca z ust natychmiast zamarzała na sumiastych wąsach Mikołaja. Wychodzącego pożegnała żona prosząc, aby za dnia wrócił do domu. Właściwie Mikołaj nie miał pomysłu na zakupy jarmaczne, bo w kieszeni tylko były 2 monety po 50 groszy. Jeszcze przed wyjściem żona miała jakieś złe przeczucia i chciała go odwieść od zamiaru wędrówki w taki mroźny dzień. Ale na upartość chłopa nie było lekarstwa – więc założył buty, kożuch, wziął do ręki kostur i w drogę. Szczęśliwie dotarł do Józefowa. W czasie wędrówki między straganami spotkał dawnego sąsiada bednarza Wróbla z Górecka. Razem wybrali zakup – niby „srebrną” tabakierkę. Po długim targu zostało jeszcze na łyk gorzałki, więc poszli do wyszynku uczcić spotkanie przyjaciół i zakup. Tam było już ciasno od biesiadników. Wreszcie dopchali się do lady i Szmul nalał „diabelskiego” napoju do kufla. Dyskusja rozwinęła się i trwała do zmierzchu. Czas wracać do domu – a tu ciemna noc. Wędrował po zaspach Mikołaj do swojej chaty w Brzezinach, już do domu było niedaleko, nawet było słychać szczekanie Burka mikołajowego. Wtem coś strasznego się wydarzyło przed Mikołajem pojawiła się wataha zgłodniałych bestii – puszczańskich wilków. Nawet biedak nie zdążył obronić się kosturem – został rozszarpany i pożarty. Zostały tylko buty na drewnianych podeszwach (bo były nasmarowane dziegciem) i kostur. Rano babina tyle znalazła na skraju polany. Nawet pogrzebu nie było, bo i co było chować. Za rok we wnyki złapało się ogromne wilczysko, kiedy rozpruto go w celu zdjęcia skóry, z brzucha wydobyto mikołajową tabakierkę kupioną na józefowskim jarmarku.
Od tego czasu w tym miejscu pojawiała się szczególnie nocą tajemnicza zjawa, często było słychać okropne wycia i jęki. Mieszkańcy daleko omijali to miejsce. Mówiono, że błąka się tam dusza Mikołaja, ponieważ nie miała pogrzebu.
Wnuk Mikołaja ufundował figurę św. Mikołaja i po poświęceniu jej już się zjawy więcej nie pokazywały.
Brzeziny – niewielka wioska w gm. Józefów, pow. biłgorajski.

Wzgórze „Kościółek”

Kościółek – wzgórze w widłach Tanwi i Jelenia zwane jest również Zamczysko. Na wierzchowinie widać wał ziemny. Gród, datowany na XII – XIII w., zbudowano w miejscu naturalnie obronnym. Przypuszcza się, że był schronieniem dla ludności w czasie najazdów nieprzyjaciół. Wg legendy został zniszczony przez Tatarów w podstępny sposób. Nie mogąc zdobyć potężnego grodu, rozsypali oni groch namoczony w gorzałce i dzięki temu złapali żyjące w grodzie gołębie. Przyczepili im tlące się huby i wypuścili. Gołębie wróciły do grodu powodując jego pożar. Opowiadano również legendę, że gród zbudował rycerz Gołdab, który miał córkę o imieniu Tanewa. Gdy przebywał na wyprawie wojennej, obcy książę próbował porwać piękną Tanewę. Dziewczyna z rozpaczy skoczyła z urwiska. Po powrocie z wyprawy, znalazłszy ukochaną jedynaczkę martwą, Gołdab nakazał zburzyć zamek. Odtąd żył samotnie na opustoszałej górze. Wg miejscowej tradycji, na Zamczysku jeszcze podczas Konfederacji Tyszowieckiej (1656 r.) istniał zamek, a przy nim drewniany kościółek. Na początku XVIII wieku osiedlili się tu bazylianie przybyli z Zamościa. Zaniedbane budynki popadły w ruinę i w 1796 r. na polecenie biskupa zostały rozebrane. Bazylianie przenieśli się wówczas do Monastyru pod Werchratą. W czasie powstania styczniowego oraz ostatniej wojny ukrywali się tu powstańcy i partyzanci. Te wydarzenia upamiętnia pomnik i krzyże. Na wzgórzu możemy zobaczyć wały ziemne. W okresie zaborów wzgórze nazywano Smoki. W tym miejscu na granicy Kongresówki i Galicji kozacy „pilnie” obserwowali położoną w dolinie granicę (smotrili – patrzyli). Dlatego powstała spolszczona nazwa wzgórza Smoki. Jednak Kozacy byli przekupni, gdyż w tym miejscu najłatwiej można było przekroczyć kordon graniczny. Do tego były potrzebne 2 monety po 5 rubli i znajomość miejscowych przemytników. Osoba zamierzająca przejść do Galicji przekazywała 2 monety przemytnikowi, który w nocy prowadził ją w pobliże granicy i kazał czekać na umówiony znak. Później przemytnik szukał ukrytego kozaka i przekazywał mu 5 rubli. Kozak wtedy nie interesował się co dzieje się nad rzeką. Na umówiony znak człowiek bez paszportu pokonywał rzekę i był już w cesarsko-królewskiej Galicji. Proceder ten był tajemnicą poliszynela przez prawie sto lat i przynosił okolicznym mieszkańcom i kozakom pilnującym granicy niezłe profity.
O skarbie nad granicą
Po zniesieniu granicy zaborów, po latach wydarzyła się jeszcze jedna ciekawa historia. Przy wyznaczaniu granicy woj. lubelskiego i dawnego rzeszowskiego (ob. podkarpackiego) ciężko pracowały ekipy geodezyjne. W latach 50-tych jeszcze nie było zbyt precyzyjnych przyrządów, używano więc tyczek pomalowanych na kolor biało-czerwony. Przypadkowo pomocnik geodety wbijając tyczkę w pobliżu dawnej granicy po stronie galicyjskiej usłyszał odgłos uderzenia o twardy przedmiot. Zawołał kolegów, którzy z ciekawością zaczęli szukać skarbu. Po odkopaniu okazało się, że jest to beczułka (tzw. antałek) napełniona jakimś tajemniczym płynem. Szybko ustalono, że jest to gorzałka, zakopana pewnie przez przemytnika, jeszcze przed I wojną światową. Po wstępnej degustacji i ustaleniu mocy trunku zapadła decyzja o sprawiedliwym podziale skarbu wśród członków ekipy geodezyjnej. Od tego czasu wyznaczana granica miała coraz bardziej zawiły przebieg, często nie pasowała mapa do terenu. Po dotarciu ekipy na Roztocze Wschodnie prace w terenie coraz bardziej się komplikowały więc ubywało okowity z manierek. Efektem znalezienia „skarbu” było wyznaczenie granicy województw między chałupą a wychodkiem…

Prorok Michałek

W latach dwudziestych ubiegłego wieku o Michalowie na Zamojszczyźnie było bardzo głośno. Jedni mówili o parobku Michałku, że głupi, inni wołali na niego święty. A było to w listpadowy poranek (22.11.1928 roku). Pół wsi zerwało się z łóżek. Obudził ich hałas, a potem dziwny, głęboki głos spod figury. Parobek i pastuch kowala siedział na jej czubku i śpiąc głosił kazanie. Ludzie zbaranieli…. Do wsi zaczęły przyjeżdżać tłumy. Wieść o Michałku, co przepowiada przyszłość, chodzi po wodzie, fruwa i tropi… komunistów obiegła całą Polskę. Do maleńkiego, oddalonego o kilka kilometrów od Szczebrzeszyna Michalowa zaczęli ściągać mistycy, dziennikarze i spragniona cudów gawiedź z zamojskich wsi. – Tłum był tak gęsty, że tego Michałka, jak prorokował, to mało kto widział – mówi 84-letni Stanisław Pańczyk z Michalowa. – Za to jego kazania niosły się po polu doskonale. Słyszałem je wiele razy. Mądry był, jakby nie pastuch. Mądrzejszy niż niejeden ksiądz. michalekPod koniec lat 20. u michalowskiego kowala Józefa Berdaka zjawił się chłopiec. Nikt nie wiedział skąd przybył, a on sam niechętnie o tym opowiadał. Nie był zbyt rozgarnięty i nie przejawiał nadzwyczajnych zdolności. Do czasu aż zaczął głosić kazania i prorokować. Niektórzy mieszkańcy wsi zaklinają się, że potrafił także latać i chodzić po wodzie. – To było niesamowite – tłumaczy Pańczyk. – Wspinał się jak w transie na dach kuźni i przepowiadał. Taki był lekki, jakby tam nie właził, ale wiatr go nosił nad ziemią. Czegoś takiego w życiu nie widziałem. O wyczynach Michałka zaczęła mówić cała okolica. Ludzie łaknęli cudów. Wprawdzie po wsiach pełno było bab zamawiających uroki, znachorów różnej maści i wróżów, jednak taki „cudak” to była prawdziwa sensacja. Do Michalowa zaczęły ciągnąć tłumy. Ludzie o głodzie i chłodzie wypatrywali „świętego”. Niektórzy modlili się, śpiewali religijne pieśni. Michałek głosił kazania codziennie, przez półtora roku. Co mówił? – Wołał, żeby naród się poprawił, że będzie wojna i koniec świata – zachwyca się Pańczyk. – Wytykał ludziom grzechy i pokazywał palcem na komunistów. Nie cierpiał ich. Ci padali przerażeni i głośno się kajali. Ludzie dziwili się, skąd on to wszystko wie. Mówił też m.in., że we wsi stanie kościół. I świątynia teraz stoi. Była w nim jakaś tajemnicza moc. Kazania Michałka zaczęły gromadzić coraz więcej ludzi. Pątnicy ciągnęli z całej Polski. Znali go na Śląsku, Pomorzu i w samej stolicy; mówiono, że za granicą też. Spotkania ze „świętym”, zaczęły zmieniać się w wielkie targowisko. Stragany uginały się od różnych pyszności, ustawiano je wszędzie i handlowano wszystkim. Można było kupić m. in. słodycze, kiełbasy, salcesony… i gorzałkę. Jednak nie tylko jadło i picie kupowano. Największą popularnością cieszyły się zdjęcia z podobizną „proroka”, które można było nabyć za złotówkę. Sprzedawał je głównie kowal Berdak oraz jego pomocnicy. Coraz częściej rozprowadzał je sam Michałek. Interes rozkręcili także miejscowi. Nawet drobni pijaczkowie, którzy worki z piaskiem oraz wodę z rzeki Wieprz sprzedawali jako święte od Michałka. 77-letnia Albina Kobylarz o Michałku słyszała od swojej mamy. – Ludzie wędrowali często po parę dni, byli głodni. Kupowali głównie herbatę i chleb, zdarzało się, że i coś mocniejszego – śmieje się staruszka. Cała sprawa nabrała rozgłosu i zaczęła być kością w gardle ówczesnych władz. Wszystko potęgowały kazania proroka, który dość często krytykował ówczesne rządy. Zaczęto podejrzewać, że Michałek jest chory i należy go zbadać. Kowal Berdak wziął sprawy w swoje ręce i ogłosił, że żadnego „dochtora” do Michałka nie wpuści. Wśród pospólstwa rozpowszechnił wieść, że pewnego dnia zapukał do jego chaty siwy starzec i rzekł w stronę parobka Michałka: „Biedne dziecko, tak ciebie te redaktory i te inteligenty męczą”. Gdy to powiedział, zniknął na oczach domowników. Rzekomo miał to być Pan Bóg. Od tego czasu „świętego” z Michalowa nie opuszczała osobista „gwardia” złożona z miejscowej straży pożarnej. W tym czasie, gdy „nauczał” Michałek, okoliczne kościoły stały puste. Nikt nie chciał słuchać księdza. Wszyscy gromadzili się w „raju”. Na kazaniu Michałka pojawił się także ksiądz ze Szczebrzeszyna, Andrzej Wadowski. Nie przyjechał jednak wysłuchiwać nauk proroka. Pielgrzymi postawili w „raju” Michałka kilkumetrowy, drewniany krzyż. Na krzyżu z przodu widniał napis: „Przepuść Panie, przepuść ludowi Twemu, a nie bądź na nas zagniewany na wieki”, z tyłu: „Pamiątka przez natchnienie Michałka Duchem Świętym”. Z takim napisem ksiądz krzyża nie chciał poświęcić. Napis usunięto. Podczas ceremonii poświęcenia Michałek przestraszył się i uciekł do kuźni. Ksiądz napominał lud, żeby się zastanowił. Że Michałek nie jest żadnym prorokiem i grzeszą wierząc w to, co mówi. Pamiątkowy krzyż stoi po dziś dzień w Michalowie, okalają go trzy potężne jesiony. Z trudem można odczytać napisy. „Białka ócz wywrócone, usta wykrzywione niezwykłym jakimś spazmem. Tłum tak na 6-7 tys. Ten widok jest imponujący”. Tak w latach 20. rozpisywał się jeden z redaktorów postępowego Ekspresu Lubelskiego. Sława Michałka osiągnęła apogeum. A to wszystko za sprawą kowala Berdaka i jego pomocników, którzy coraz częściej pojawiali się w zamojskich szynkach na zakrapianych alkoholem ucztach. Michałek z nimi tam bywał. Trwonili mnóstwo pieniędzy. Skąd je mieli? Przeważnie za sprzedane fotografie z podobizną „proroka”. To ludzi zaczęło kłuć w oczy. Mieszkańcy Michalowa byli już zmęczeni napływającym tłumem pielgrzymów i snuli podejrzenia, że cała sprawa to robota kowala Berdaka. Napisali list do starosty zamojskiego przeciw Michałkowi. Policja wszczęła dochodzenie. Przeszukany został m.in. dom kowala i kuźnia. Znaleziono kilka latarek, którymi rzekomo kowal przez dziurę w dachu oświecał głowę proroka, tworząc aureolę. Oprócz latarek ważnym śladem była korespondencja Michałka z fotografami. Listy wskazywały na to, że Michałek zawarł z nimi umowy handlowe na dostawę fotografii z własną podobizną. Po tym zdarzeniu Michałka, kowala Berdaka oraz dwóch pomocników aresztowano. Kowal stwierdził, że cała afera z Michałkiem to tylko „zabawa i żarty”, a z całą sprawą nie ma nic wspólnego. Zwolniono go z aresztu. Na wolność wypuszczono także pomocników. – Po trzech dniach przesłuchań i Michałka wypuścili. Wracał na piechotę z Zamościa i zemdlał gdzieś po drodze – wspomina Józef Głowacki, 56-letni wnuk kowala Berdaka. – Znaleźli go i opatrzyli jacyś dobrzy ludzie. Do Michalowa nie wrócił – W moim domu po dziś dzień wisi krzyż, który Michałek niósł przed sobą podczas pielgrzymek do Radecznicy – tłumaczy Irena Iwańczuk, wnuczka kowala, emerytowana nauczycielka z Krasnegostawu. – Szkalowali mojego dziadka, że hipnotyzował Michałka. To nonsens, ponieważ dziadek nie miał takich zdolności. Jeśli chodzi o pieniądze z ofiar, dziadek oddawał je księdzu Andrzejowi Wadowskiemu ze Szczebrzeszyna. Kowal Berdak prawdopodobnie wydalił Michałka ze służby. Sam dalej pracował jako kowal. Zmarł podczas pracy w kuźni w 1957 r. Michałek prawdopodobnie osiedlił się w Nieliszu, gdzie się ożenił i dochował czwórki dzieci. Zmarł w 1988 r.

Gościniec krasnobrodzki

W styczniowe południe udałem się na krótką wycieczkę. Samochód zostawiłem w Obroczy, włączyłem gps i w drogę. Wszedłem na leśną ścieżkę, która doprowadziła mnie do gościńca krasnobrodzkiego. Dzisiaj gościniec nie jest dostępny na całej trasie (teren Roztoczańskiego Parku Narodowego). Koło leśniczówki Słupy możemy zobaczyć jego fragment – leśna szeroka droga zamknięta szlabanami w kierunku wschodnim. Od Słupów do Rudki (Zwierzyńca) droga jest dostępna do przejazdu rowerem. Na chwilę zamknąłem oczy i przeniosłem się wyobraźnią do roku 1500. Wokół szumiała potężna puszcza, znalazłem się na piaszczystym gościńcu. Wtem od wschodu usłyszałem rżenie koni. Przezornie ukryłem się pod rozłożystą jodłą. Gościńcem przetoczył się czambuł tatarski. Później dowiedziałem się, że Tatarzy zostali wycięci w pień pięć wiorst dalej. Teraz tam jest Zwierzyniec.
DSCN8030Czas szybko biegnie i rozpoczęło się przedwiośnie roku 1656. Na gościńcu po topniejącym śniegu pozostały ogromne kałuże, ścięte niezbyt grubą skorupą lodu. Od rana już przetaczają się wojska szwedzkie. Zmęczone konie, zmęczeni rajtarzy jadą wolno na wschód. Za chwilę słychać ujadanie psów i pokrzykiwania furmanów. W karocy ciągnionej przez 12 koni siedzi jegomość w ogromnym kapeluszu, a karocę otacza grupa zaciężnych. Pojechał Karol Gustaw w kierunku Lwowa. I znowu coś dziwnego się dzieje, jakieś wrzaski. Kiedy karoca królewska schowała się za zakrętem, straże tylne zostały otoczone przez dziwnych rycerzy ubranych w skóry niedźwiedzie. Szable w ruch, koniki zaczęły rżeć, słychać szczęk szabli i rapierów. Długo to nie trwało i gościniec zapełnił się szwedzkimi trupami i tak podjazdy Czarnieckiego rozbiły straże tylne Szwedów. Chociaż ziemia była zmarznięta szybko pochowano Szwedów usypując kopiec. Po wiekach postawiono tu krzyż, ponieważ nocami pojawiali się tu jacyś jeźdźcy bez głów. W leśniczówce nocą słychać było jęki, szczególnie pod koniec lutego.
leggosckrJest piękny, ciepły czerwcowy poranek. Na gościńcu pokazała się biała kareta ciągniona przez 4 gniade konie. W karecie siedzi dama z pięknymi loczkami i z ciekawością rozgląda się wokoło po puszczy, chyba mnie pod jodłą zobaczyła. W niebieskich oczkach widać zalotne iskierki. To Marysieńka Zamoyska jedzie na wycieczkę pooglądać bobry i napić się wody ze źródełka na Stokach. Nawet jeleń Bonifacy wyszedł na powitanie…Mijają lata… Od czasu do czasu na gościńcu pokazują się samotni wędrowcy, kupcy raczej tędy nie jeżdżą, droga ciężka i osad nie ma na trasie. Jest lipiec 1914 roku. Znowu słychać rżenie koni i pojawia się chyba z 10 sotni wojska rosyjskiego. Z marszu udali się jakieś 0,5 wiorsty na południe i do pracy – rozpoczęło się kopanie okopów, rozciąganie kolczastych drutów. Trwa budowa linii umocnień na linii Wieprza. Wojsko zajęło stanowiska obronne, dymi kuchnia wojskowa i rozchodzi się zapach wojskowej grochówki i sadła. Wojsko czekało w pełnej gotowości na wroga, który jakoś nie pojawiał się nad zabagnioną doliną rzeki. Tak ich zastał koniec sierpnia, wojna trwa. Od północy słychać strzały armatnie. Pod Zamościem, na polach Płoskiego, trwa całodzienna bitwa z Austriakami. Wreszcie przychodzi rozkaz pozostawienia umocnień i nocny marsz w kierunku Krasnegostawu. Jest 16 września 1939 r., słychać coraz bliższe strzały od południa i zachodu – to trwa całodzienna, tragiczna bitwa pod Białym Słupem. Gościńcem przemieszczają się wojska Armii Kraków. Nikt nie panuje nad porządkiem, marsz w bezładzie, trakt blokują unieruchomione pojazdy. Wszyscy się śpieszą w kierunku Tomaszowa. Co chwilę wybuchają armatnie pociski. Potem następuje już tylko okupacyjna cisza. Nocą 30 grudnia 1942 r. na gościńcu pojawiają się sylwetki skulonych partyzantów. To wycofują się po całodziennej bitwie pod Wojdą partyzanci BCh i rozpływają się niepostrzeżenie w ciemnościach ogarniających puszczę. Za jakieś pół godziny ich śladami podążają wściekli niemieccy żandarmi. Doszli do Zwierzyńca, a partyzantów ani śladu, a przecież tutaj niedawno byli… 25 lipiec 1944 – na trakcie znowu pokazało się wojsko – to czerwonoarmiści, piechotą, na samochodach i czołgach suną na zachód. Za godzinę rozlegają się pomruki jakiejś nowej broni – katiusze ostrzeliwują Zwierzyniec i okolicę. I znowu cisza i tylko słychać szum roztoczańskiej puszczy. W 1949 roku na gościńcu znowu pojawiają się samochody i mnóstwo okolicznych chłopów z łopatkami, którzy kopią wąski rów po północnej stronie gościńca. Co to będzie, nikt nie wie – wielka tajemnica. W wykopanym rowie układany jest gruby kabel w ołowiu. W okolicznych wioskach na kwaterach śpią obcy ludzie, którym przy gorzałce rozwiązują się języki. I już wiadomo – układają kabel telefoniczny, który ma połączyć Moskwę z Berlinem… Wspomnienia, wspomnienia… Jest 1 lipca 1957 roku. Na gościńcu pojawia się grupka młodzieży, a właściwie dzieciaków – idziemy na odpust do Krasnobrodu. Wydaje mi się, że ta puszcza nigdy się nie skończy…idziemy, idziemy i żadnej wioski nie widać.
DSCN7994Jest już popołudnie, znowu styczeń 2007 roku, zaczyna padać deszczyk zimowy, więc pora wracać do Obroczy, gdzie czeka na mnie mój samochodzik, łyk zimnej, źródlanej wody ze stoku i powrót do domu…

Stary diabelski młyn nad Wieprzem

Od niepamiętnych czasów stał tutaj młyn drewniany, którego urządzenia były poruszane siłą spadającej wody, która obracała koło młyńskie. Ten obiekt zapewne wybudowali tu jeszcze w XIV w. osadnicy wołoscy. Od dawna w okolicy krążyły straszne opowieści o pojawiających się tu czartach i zjawach. Biada wędrowcowi, który pojawił się na starym, dziurawym moście szczególnie nocą. Słychać było skrzypienia, jakieś niesamowite jęki i tajemnicza niewidzialna siła wpychała nieszczęśnika z mostu do wody. Mieszkańcy mówili, że właściciel młyna miał układy z diabłami. Nikt nie widział aby w dzień młyn pracował. Zboże do przemiału młynarz przyjmował w południe i zapraszał na następny dzień też w południe po odbiór mąki czy kaszy. Kiedy ściemniało się już na dobre z daleka było słychać skrzypienie i młyn zaczynał pracować, chociaż nie było widać żadnego światełka. Młynarz nigdy nie zatrudniał parobków i to wszystkich dziwiło, że taki stary, zgarbiony chłop sam pracuje. Pewnie z chciwości i skąpstwa, bo nawet baba – młynarzowa mu nie pomagała. Ciekawi próbowali coś się dowiedzieć ale on tylko machał ręką i milczał. Pewnego razu pod wieczór jechał furmanką chłop z Kawęczyna. Tuż przy młynie rozszalała się ogromna burza. Nie miał się gdzie ukryć więc z strachem postanowił wejść do chałupy młynarza i schronić się przed nawałnicą. Konia z furmanką zostawił w poddachu przy młynie a sam nie pukając wszedł do chałupy. Baba akurat wyjmowała placki pieca i pierwszego wrzuciła na zapiecek. Placek jeszcze szybciej wrócił na głowę baby. Na zapiecku rozpoczął się ogromny tumult i wyleciało stamtąd może z dziesięć rogatych diabłów, które zaczęły strasznie charczeć. Chłop ze strachu nie mógł zrobić kroku. Baba wcale się nie przestraszyła tylko rzuciła czartom drugi placek i wszystko ucichło. Później okazało się, że babina pomyliła placki i dała diabłom placek z solą i stąd całe zamieszanie. W ten sposób wyjaśniła się zagadka młynarza, który zamiast parobków zatrudniał do mielenia zboża roztoczańskie czarty. Kiedy umarł to nawet pogrzebu nie było, bo czarty zabrały nie tylko duszę, ale też ciało i poniosły na Czubatkę a stamtąd do piekła. Do dzisiaj wędrowcy nocą wolą to miejsce omijać z daleka. Wokół zarośla, pokrzywy i czasami można znaleźć ślady dawnego młyna, jakieś słupy dębowe.

Opowieść o genezie nazwy Czerkies.

Okoliczne lasy od wieków niedostępne nazywano Grele od nazwiska mieszkańców śródleśnej osady nad Wieprzem Grelów. Nazwa Guciów powstała dopiero po I wojnie od imienia Gucia. Mieszkańcy trudnili się bartnictwem wybierając miód ze starych jodeł. Kiedyś mieli konkurencję, bo często miód podbierały im roztoczańskie niedźwiedzie. Było to na początku XX w. mówiono, że kilka lat przed I wojną światową. Dwaj chłopcy jak mówiono – wyrostki wybrali się latem po miód od dzikich leśnych pszczół. Szli, szli aż na górze przy babrzysku zobaczyli ukryty w gąszczu szałas. Chociaż skóra im cierpła, ale ciekawość przezwyciężyła i ostrożnie zbliżyli się do szałasu. Wtem z gałęzi wynurzyła się czarna broda, później czupryna, a spod kudłów błyszczały czarne, wielkie oczy. Chłopaki przyjaźnie machnęli rękami, bo strach nie pozwolił im uciekać. Po chwili postać zbliżyła i coś zaczęła mówić, nie bardzo zrozumieli. Mówił chyba po rusku jak w cerkwi. Zaprosił ich na pieniek i rozpoczęli trudną rozmowę, która spowodowała, że szybko znaleźli wspólny język. Powiedział, że już dwa tygodnie nie jadł chleba, żywił się jagodami. Wieczór już się zbliżał, gdzieś w lesie słychać było wycie wilków. Chłopcy pożegnali się i wrócili do domu nikomu o tym niezwykłym spotkaniu nie mówiąc. Ojciec był trochę zły, że cały dzień zmarnowali i miodu nie przynieśli, a oni mówili, że zabłądzili. Rankiem wzięli bochen chleba, garnek mleka, parę jajek i szybko pobiegli do puszczy. Byli bardzo ciekawi co to za przybysz, skąd przyszedł i czego ukrywa sie w puszczy. Kiedy zajrzeli do szałasu zobaczyli szablę. Chociaż trudno było go zrozumieć zagadka wyjaśniła się. Był to Czerkies wcielony siłą do armii rosyjskiej. Na początku XX w. Rosjanie zajęli ziemie na Kaukazie, wielu młodych mężczyzn wcielono do wojska. Ten Czerkies znalazł się w zamojskim garnizonie. Tęskno mu było do pięknej, młodej żony i synka. Podczas warty porzucił ciężki karabin, ale bagnet i szablę zabrał i wyruszył w rodzinne strony- po prostu zdezerterował. Dotarł do puszczy, musiał się tutaj ukryć bo w czasie ucieczki skręcił nogę i dalej nie mógł iść. Chłopaki przynieśli mu sadło i jakieś mazidło, które przyniosło ulgę. Serdecznie i z uśmiechem dziękował za pomoc. Kiedy kolejny raz przyszli z prowiantem Czerkiesa już nie było – nie wiadomo czy dotarł do swojej rodziny. O tym spotkaniu chłopcy powiedzieli kilka lat później już po ucieczce Rosjan. Nie wiadomo też kto pierwszy nazwał ten las Czerkiesem. Dzisiaj ten fragment RPN jest najbardziej dziki i niedostępny.

Szwedzki stół

Było 354 lat temu, też 25 lutego. Ranek był nieco mglisty. Śniegi już się topiły. Bramy twierdzy zamojskiej były pozamykane. Fosa już rozmarzała, była tylko cienka kra. Za murami drzemali obrońcy ubrani w skóry. Miasto wypełnione zbiegami. Tutaj szlachcic z nałożnicą, tam giermkowie a tam znowu paru rycerzy. Pan Czarniecki został zaproszony do pałacu. Jeden z obrońców mający sokoli wzrok drzemał w pobliżu bastionu czwartego na murze. Musiał być bardzo zmęczony, albo podgrzany gorzałką, bo spał zamiast wyglądać wroga. Już słoneczko było wysoko, mgła poranna nieco opadła, gdy rozległ się huk armatni, kula zataczając szeroki łuk trafiła śpiącego w lewą nogę. Obudził go dopiero ból. Za chwilę nad murami widać było grad kul ołowianych wystrzeliwanych z niewielkich działek przez szwedzkich dragonów. Rozległ się kwik i cisza, bo padła świnia, która wałęsała się wzdłuż murów. Tak rozpoczęło się oblężenie twierdzy zamojskiej przez Szwedów.
Gdzieś koło południa do Sitańca dojechał z trudem król Karol Gustaw. Na wyboistym gościńcu pełnym dziur rozleciało się koło przednie w królewskim pojeździe. Król dlatego nie zdążył i nie zobaczył pierwszej reakcji obrońców twierdzy na szwedzkie kule. Ochrona królewska zaczęła nerwowo poszukiwać koła, które by pasowało do ogromnej karety ciągnionej przez 6 koni. Jakiś uczynny podpowiedział, że pewnie znajdą takie koło w pobliskich Bortatyczach. Tam są kołodzieje i robią koła do wozów. Po kilku godzinach rzeczywiście dwóch dragonów przywlekło koło, trochę mniejsze, ale okrągłe i okute. Nasmarowali oś, założyli koło i wreszcie karoca królewska ruszyła, lekko pochylona. Kiedy król zbliżał się do murów panowała jakaś dziwna cisza, zamiast walczyć, dragoni siedzieli nad fosą i nawet byli zadowoleni. Szybko się zagadka wyjaśniła, bo po prostu głodni wojownicy zastali przez Polaków nakarmieni i wcale nie mieli ochoty zdobywać murów. Już miał połajać leniuchów, gdy coś dziwnego zaczęło się dziać. Z murów na linach spuszczono stół, później parę kociołków. Nie wiadomo skąd pojawili się pachołkowie z białym obrusem, przykryli stół, ustawili jadło i ogromną upieczoną świnię, która na łbie miała dół od uderzenia kuli i roztrzaskany ryj. Przyszedł też jeden rycerz z listem do króla od jaśnie pana Jana”Sobiepana” Zamoyskiego. Powiedział: jaśnie królu mój pan nie ma ochoty gościć Ciebie w twierdzy i żadna siła nie zdobędzie jej. Jednak znaj polską gościnność najedz się do syta i mijaj twierdzę o 4 mile. Bo jak nie to już do Szwecji nie wrócisz. Zły król co miał robić, kapelusz mu ze złości prawie ślipia zasłonił. Kazał zabrać tą upieczoną świnię i skierował się ku zachodowi, bo mu donieśli, że tylko 3 mile stąd jest inne miasto ale nikt nie potrafił wymówić jego nazwy….

Leliszka 1656

Od niepamiętnych czasów był tutaj młyn wodny. Niegdyś zapewne należał do jakiegoś Wołocha. W dniu 5 marca 1656 r. po południu, do młyna na Sołokiji podeszły wojska szwedzkie. Wędrówka od Jurowa po wertepach trwała od rana, więc wszyscy byli zmęczeni. Konie głodne i piechurzy ledwie włóczyli nogami. Przyjechała ogromna kareta z jegomościem w czarnym kapeluszu w otoczeniu zbrojnych dragonów – był to Karol Gustaw – król szwedzki. Za królem jechał również ciężki wóz pilnie strzeżony. Na tym wozie w workach był bursztyn – królewski skarb wieziony znad Bałtyku – towar droższy od złota. Szwedzi narobili hałasu, pokrzykując na jeńców, którzy wolno wlekli się na końcu kolumny. Kiedy pojazd królewski zbliżył się do mostu przy młynie – nagle konie stanęły i żaden nie chciał zbliżyć się do mostu. Królowi śpieszno było do Lwowa, więc zdenerwował się, wyrwał woźnicy bat i chciał sam zmusić zwierzęta do wejścia na most. Niestety konie ani krok dalej nie chciały iść – tylko parskały. Do przodu wyjechał ciężki wóz ze skarbem królewskim. Szwedom wydawało się, że most jest porządny i wytrzyma ciężar. Kiedy wóz z bursztynem był na środku mostu, nagle coś zatrzeszczało i most się załamał. Wóz wpadł do Sołokiji. Wartki nurt potopił konie a rajtarzy z wody wyciągnęli tylko kilka worków z bursztynem – resztę zabrała Sołokija. Król musiał czekać aż jeńcy razem z rajtarami wybudują nowy most. Po dokładnym obejrzeniu okazało się, że słupy na moście były podgryzione, jakby to bobry zrobiły. Zmierzch już zapadł, paru zaciężnych poszło do chałupy przy młynie szukać jakiegoś legowiska dla króla. Okazało się, że tam nie ma nikogo i wtedy coś zaczęło wyć, rzucać różnymi rzeczami. Przestraszeni uciekli z chałupy młynarza. Król niestety musiał zdrzemnąć się w swoim pojeździe. O odpoczynku nie można było nawet myśleć, bo całą noc coś waliło, charczało i gałęziami rzucało. Jak słoneczko wzeszło wszystko jakby ucichło. Most został zbudowany z zerwanej podłogi we młynie. Kiedy król miał już wjechać na most, na drodze ukazał się jeździec na spienionym koniu – przywiózł wiadomość, że we Lwowie i okolicach jest bardzo dużo polskiego wojska może ze dwa razy więcej niż Szwedów. Po naradzie z marszałkami król zmienił kierunek i kazał maszerować w kierunku Jarosławia. Zagadka, dlaczego most się załamał, później się wyjaśniła. We młynie mieszkały diabły, które pomagały w ciężkiej pracy młynarzowi. Kiedy Szwedzi ich zbudzili z drzemki, te ze złości podgryzły słupy podtrzymujące most.

Legenda o źródełku miłości w Rebizantach

Wydarzyło się to ponad 200 lat temu. Na początku sierpnia  trwały żniwa na stoku pobliskiej Kamienicy.
Rodzice Marysi  oraz Wojtka ciężko pracowali. Kiedy skończyła się zimna woda wysłali młodych do źródełka nad Tanwią. Marysia miała 15 wiosen a Wojtek był rok starszy.Przyszli z garnkami do źródełka i trzeba było jeszcze  zejść ze stromej skarpy. Marysia jakoś nieuważnie schodziła,  poślizgnęła się i wpadła do źródełka. Wojtek szybko ją wyciągnął i na rękach wyniósł na brzeg. Nóżka bolała, więc Wojtek  rozcierał i okładał zimną woda ale niewiele to pomagało i dziewczyna nadał płakała.
Wojtkowi żal się  zrobiło Marysi, podał  jej źródlanej wody i ukradkiem pocałował. Marysia nieco się zawstydziła i zarumieniła ale wyraźnie lepiej zrobiło się jej zrobiło, bo nóżka przestała boleć.  Wojtek  przytulił dziewczę i jeszcze kilka razy pocałował. Wrócili na pole do rodziców. Mama Marysi dopytywała się dlaczego ich tak długo nie było?  Dziewczyna powiedziała, że się przewróciła i wylała wodę, więc musiała wracać. Wojtek milczał i był jakiś rozmarzony….

Żniwa się skończyły, młodzi postanowili się spotykać przy źródełku w każdą niedzielę. Na każdym spotkaniu wydała się Wojtkowi Marysia piękniejsza  (oczywiście pili tą cudowną wodę ze źródełka miłości). Miała jasne włosy, piękny warkocz,  niebieskie oczka, dołeczki na buzi i uroczy uśmiech.
Niestety przyszedł rok 1815 i na Tanwi wyznaczono granicę.  Marysia mieszkała z rodzicami w Hucie Różanieckiej a Wojtek w Rybnicy. Nie wolno było już przekraczać granicy ani się do niej zbliżać. Pewnego razu znajomy leśniczy ordynacki, któremu było wolno przebywać nad  granicą, opowiedział Wojtkowi, że często przy źródełku nad Tanwią, po galicyjskiej stronie, siedzi piękna dziewczyna i patrzy na północ. Wojtkowi serce mocniej zabiło i postanowił jakoś zobaczyć Marysię i dać jej znak, że ją jeszcze kocha.
przejscie pr granicę Art.GrottW niedzielę skradał się po gęstym lesie do Tanwi i rzeczywiście ujrzał swoją Marysię siedzącą przy źródełku i patrzącą na drugi brzeg rzeki. Już miał wyjść na brzeg kiedy usłyszał parskanie koni i zaraz pojawił się rosyjski patrol – dwóch żołnierzy na koniach z długimi karabinami.  Kiedy żołnierze zniknęli za zakrętem. nabrał odwagi i pokazał się Marysi.  Pomachali sobie i umówili się na następną niedzielę. Woda była już zimna w rzece, żadnej kładki w pobliżu nie było, więc tylko mogli przez rzekę kilka słów zamienić, chociaż szum wodospadów zagłuszał.
Wojtek różne miał pomysły co zrobić, aby być na zawsze przy boku ukochanej. Dorósł i był już w wieku poborowym .Czekała go niechybnie służba w wojsku carskim gdzieś daleko od rodzinnych stron.  Miłość już by się nie spełniła i zgasła.  Jednak znaleźli się dobrzy i mądrzy ludzie. Poradzili mu, żeby starał się zostać strażnikiem granicznym. Była to trudna sprawa. Po odpowiedniej zapłacie otrzymał  pracę w strażnicy w Paarach. Komendant był Polakiem, nawet fajnym chłopem i szybko polubił Wojtka. Po pewnym czasie  coś zaczął podejrzewać, bo Wojtek chciał ciągle służbę w niedzielę, po południu. Myślał, że ma układy z przemytnikami ale nie otrzymał żadnego donosu i dał sobie spokój. Wojtek był szczęśliwy, bo mógł ujrzeć Marysię i chwilę chociaż na odległość porozmawiać przy źródełku.
Wreszcie były już  ciepłe dni, woda w Tanwi też była cieplutka i przyszedł czas na  zrealizowanie swojego zamiaru ucieczki do Marysi. Znowu miał służbę w niedzielę po południu. Tym razem w patrolu brał udział o wiele starszy strażnik Mikołaj z Maził, którego Wojtek wtajemniczył w swój zamiar i razem obmyślili sposób, aby nie narazić rodziców i strażnika na represję.
Kiedy przyjechali nad Tanew narobili mnóstwo śladów, rozrzucili sierść z dzika, pazury koguta  i ślady małych kopyt.
Wojtek zostawił konia i karabin umazany w błocie, pożegnał się z Mikołajem, zdjął buty i przeszedł na drugi brzeg, gdzie na niego oczekiwała Marysia i razem szybko pobiegli do domu Marysi.  Rodzice Marysi serdecznie przyjęli pod swój dach przyszłego zięcia.
A wiecie co było w tym czasie po tamtej stronie Tanwi?  Mikołaj siadł na konia i szybko pojechał na strażnicę, bardzo przestraszony, padł prawie nieżywy. Wszyscy strażnicy i komendant zaczęli  go pytać co się stało?… a Mikołaj drżącym głosem opowiedział, że nad Tanwią napadł na nich ogromny diabeł i porwał Wojtka. On sam ledwie z życiem uszedł, bo diabeł nie mógł ich dwóch unieść. Komendant początkowo nie wierzył w mikołajową opowieść. Zebrał kilku strażników i pojechali na miejsce. Wszystko się zgadzało: były ślady diabelskich kopyt, sierść i ślady walki.  Dla pewności komendant wysłał po popa. Ten odpędził złe siły święconą wodą i stwierdził z całą pewnością, że są to:  sierść i pazury diabła. Więcej dochodzenia nie prowadzono ani nie szukano Wojtka. O tej tajemnicy rodzice Wojtka nikomu nie powiedzieli a i Mikołaj milczał prawie do końca życia.
A w Galicji… za 3 niedziele odbył się ślub Marysi i Wojtka w Narolu. Żyli długo i szczęśliwie, dochowali się się licznego potomstwa oraz wnucząt. Zawsze przy wigilijnym stole babcia Marysia i dziadek Wojtek opowiadali tą romantyczną historię.

Woda w źródełku ma naprawdę niezwykłą moc, chociaż jak to bywa w życiu, nie wszystkie miłości były szczęśliwe. Bywało tak w historii, że wodę ze źródełka  miłości piłzatwardziały, stary kawaler i zakochał się w nastolatce. Drogo go ta miłość kosztowała…

Tą cudowną wodę ze źródełka miłości w Rebizantach należy pić najlepiej w słoneczny poranek lub w księżycową, wiosenną noc we dwoje i niezbędny jest dłuuugi, słodki pocałunek. Miłość będzie wtedy szczęśliwa i trwała na zawsze…

Łosie roztoczańskie

 

Zdarzyło się to 400 lat temu w roku 1615. W czerwcu było  cieplutko, spłynęły już wody z wiosennych roztopów i gościńce nadawały się do podróży..

Zgodnie z tradycją rodu II ordynat Tomasz Zamoyski (miał wtedy 21 lat i był jeszcze stanu wolnego) wybrał się na lustrację swoich włości i lasów pełnych grubej zwierzyny. Tym razem odwiedził Tomaszów Ordynacki – osadę, która kilka lat później w 1621 r. otrzymała prawa miejskie, nazwaną na jego cześć ale odpoczywał w pobliskim Rogóźnie, bo tam był spokój.

DSCN6861DSCN6862Rankiem następnego dnia wyruszył na zachód i dojechał do Łosińca.
Była to stara wieś zamieszkała przez potomków Wołochów, przybyłych w te okolice jeszcze w XIV wieku. Okolicznymi dobrami w imieniu Ordynacji zarządzał chciwy kniaź Dmitroca. Podatki tutaj były o wiele większe niż w innych okolicach ordynacji. Musiały wystarczyć dla pana i licznej rodziny kniazia. Chłopi odrabiali pańszczyznę na roli, w lesie. Musieli też kopać rudę darniową, wytapiać żelazo i w kuźni wyrabiać gwoździe. Dwa razy do roku każdy gospodarz musiał oddać kniaziowi po 4 kapłony (2 dla ordynacji i 2 dla rodziny kniazia).

Było już po południu gdy pod dworzysko kniazia Dmitrocy zajechał orszak ordynacki.
Pan Zamoyski nieco był zmęczony jazdą, bo piasek zatarł osie kół karety i bardzo skrzypiały, nawet kawałek drogi musiał w swojej delii iść na piechotę.
Na progu powitał jaśnie pana kniaź Dmitroca z małżonką i zaprosił w gościnne progi. Pan Tomasz z ochotą wszedł do chałupy, obmył się w źródlanej wodzie i oczekiwał na ucztę.  Troszkę to trwało, bo  jadło jeszcze było nie gotowe. Rankiem na podwórze wpadły lisy, pożarły kilka kapłonów a 3 duże po prostu odfrunęły na łąkę. Udało się wreszcie przynieść od sąsiadów i przyrządzić ucztę iście królewską dla pana ordynata Tomasza Zamoyskiego i jego orszaku.
Wieść o pobycie jaśnie pana Zamoyskiego szybko rozniosła się po okolicy i gawiedź zaczęła schodzić w okolicę dworzyska kniaziowego.
Jaśnie panu wcale się nie śpieszyło i powiedział, że dzisiaj już dalej nie pojedzie tylko tutaj odpocznie do jutra.
Następnego ranka już o świcie widać było ruch na podwórzu. Furmani czyścili konie, giermkowie nasmarowali świeżą mazią osie.
Wreszcie orszak wyruszył.  Ujechał może pół wiorsty i w lesie za strumieniem wydarzyła się rzecz niebywała.
Na piaszczystym gościńcu, którym jechał orszak z panem ordynatem stanęła para łosi. Łoś miał ogromne rogi a klempa opadnięte uszy.
Kiedy konie zatrzymały się  to łosie uklękły na przednie nogi.
Za chwilę z krzaków wyszli mieszkańcy Łosińca, zdjęli czapki i też uklękli. Pan Tomasz z ciekawością spojrzał i zapytał o co chodzi. Bardziej odważni podeszli do karocy ordynata z prośbą, aby im ulżył w niedoli i zmniejszył pańszczyznę. Powiedzieli, że dla pana będą oddawać podatki ale dla chciwego kniazia nie.
Pan zrobił nieco groźną minę ale jak zobaczył klęczące łosie i wpatrzone w niego smutne oczy chłopów i dziewcząt przyrzekł ulżyć mieszkańcom. Nawet wysiadł z karocy pogłaskał piękny warkocz dziewczyny a później pyski łosi.
Kiedy dojechał do Zamchu natychmiast wezwał swojego pisarza i kazał wykaligrafować na byczej skórze przywilej dla mieszkańców Łosińca.  Nadał im las i pola oraz pozwolił osiedlić się na nowym terenie, na którym nie działała władza chciwego kniazia łosinieckiego i przez 20 lat nie musieli płacić podatku.
Później w tym miejscu rycerze Czarnieckiego w 1656 r. zapędzili w bagna szwedzkich rajtarów i ich potopili a część wycięli w pień.Mieszkańcy pochowali poległych w leśnych mogiłach, na których usypano kopce jakby kurhany.
W XX w. wiosną przyjeżdżały tu tabory cygańskie. Cyganki sadziły warzywa a Cyganie śpiewali piosenki i tańczyli przy ogniskach. Stąd zapewne miejscowa nazwa  lasu Cygańskie Ogrody. W sierpniu kiedy warzywa już urosły tabory cygańskie odjeżdżały…

Oto  historia tego niezwykłego miejsca na Roztoczu – Wólki Łosinieckiej.

Opracowanie: Edward Słoniewski – Prawa autorskie zastrzeżone

Publikacje legend dozwolona po podaniu nazwiska autora i źródła.